=== Robsik's Blog on WordPress ===

12 października 2012

Poważny demotywator biegania...


Wczoraj miałem przyjemność rozmawiać z redaktorem na temat biegania. Przy rozmowie była także obecna pani, która była odpowiedzialna za poprawne przeprowadzenie konkursu. Już wymianie kilku zdań okazało się, że oprócz mnie oni też biegają! Redaktor świeżo przebiegł dyszkę w ostatnim RunWarsaw a pani ma już wielokrotne dychy na koncie a nawet dwunastki. Oboje więc zaliczają się do prawdziwych amatorów biegania - już raczej nie joggingowców czy truchtaczy.

Pierwsza refleksja jaka mi się nasunęła dotyczyła popularności tego amatorskiego sportu. Faktem jest, że jest to też forma lansowania się, mody czy trendu aktualnego - fakt pozostaje jednak faktem. Nasza rozmówczyni dla przykładu zaczęła biegać aby zrzucić troszkę wagi - biega już 2,5 roku! Zwykli zjadacze chleba nie biegają tak długo… Redaktor zasadniczo od niedawna biega (tak zrozumiałem), ale wciągnął się we frajdę biegania.

Niezależnie jednak od powodu, biegających przybywa. Wczorajszy trening dla przykładu rozpocząłem o 23:06 a mimo to spotkałem nadal wielu biegaczy(!)

Rozmowa w pewnym momencie ześliznęła się na tory "a jak na to rodzina?". Przyznałem się, że dość słabo. Raczej niechętnie patrzą na moje bieganie. Właściwie to zjawisko dotyczy tylko żony, bo dzieci mocno mi kibicują i chcą wkręcić się nawet w ten sport. Córeczka ciągle namawia mnie na biegi na bieżni - lubi szybkie i krótkie dystanse. Mam wrażenie, że całkiem dobrze jej to już wychodzi. Starszy natomiast męczy mnie, abym zaczął go przygotowywać do pierwszej swojej dyszki. Niestety aktualnie narzeka na pięty podczas treningów piłki nożnej i wszystko wskazuje na to, że najpierw lekarz musi przebadać jego predyspozycje do tak długich dystansów…

Chwilę po tym zorientowałem się, że rozmówcy skarżą się podobnie: "u mnie to samo", "mam tak samo"! Wtedy zaświtała mi myśl, że to chyba nie tylko ja mam taką sytuację rodzinną. Zacząłem sobie przypominać sytuacje, z jakimi borykali się Ci, którzy biegali ze mną treningowo (tudzież ja z nimi) - wszędzie było podobnie, choć może nie każdy był wylewny w tych tematach, aby połapać się od razu w temacie. Nie dość, że jest to więc dość powszechne zjawisko, podobnie jak samo bieganie, to dodatkowo należy doliczyć to jako jeden z poważnych i znaczących elementów demotywujących w praktykowaniu tego sportu.

Ja wielokrotnie chciałem odpuścić swoje bieganie, bo jednak dla rodziny chcemy robić wiele, dużo - czasem niemal nawet dusze zaprzedać. Jednak gdy chcemy coś osiągnąć, czasami trzeba zrobić coś wbrew komuś lub czemuś. W końcu nie rezygnujemy z rodziny biegając a jedynie wyrywamy trochę czasu dla siebie… nie zapominajmy, że każdy z nas potrzebuje takiego czasu tylko dla siebie (oczywiście umiar wskazany bezwzględnie!).

2 października 2012

34. Maraton Warszawski - moja wygrana

I oto jedno z moich wieloletnich marzeń się spełniło: zostałem Maratończykiem!

Chciałbym wiele opowiedzieć, zwłaszcza z emocji, które mi towarzyszyły podczas ostatniego etapu, jakim był udział w 34. Maratonie Warszawskim. Dziś, dzień po biegu, już wiem, że nie uda mi się oddać całości euforii jaka temu towarzyszyła i nadal towarzyszy. Spróbuję jednak przekazać tyle ile będę w stanie…

Po pierwsze dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie w tym przedsięwzięciu, którzy trzymali kciuki i hojnie obdarowywali dobrym słowem. Każdy z Waszych głosów był dla mnie ważny – pozwalał budować moją cierpliwość i wytrwałość w dojściu do tego celu. Nie mogę się także oprzeć wrażeniu, że Ktoś czuwał także nade mną, tam na górze, abym doszedł do tego punkt właśnie w tym czasie…

Na ok. 2-3 tygodnie przed maratonem przyśniła mi się ś.p. prababcia. Siedzieliśmy przy stole i się gościliśmy z innymi. Przy stole siedziała także druga babcia – także zmarła, choć zaledwie rok temu. Prababcia była w bardzo dobrej formie i wyśmienitym humorze – taka szczęśliwa. Siedziała naprzeciwko mnie, po drugiej stronie stołu. Nachyliła się do mnie i powiedziała: „Nie bój się. Oni mnie nie widzą. Nie musisz się bać.” Miałem świadomość, że rozmawiam z prababcią, której nie ma z nami już ponad 10 lat. Nie bałem się jednak. Jej słowa wprowadziły we mnie spokój i radość, że widzę ją tak zdrową i szczęśliwą.

Wtedy zastanawiałem się co chciała mi powiedzieć. Dziś wiem, że dokładnie to co powiedziała. To była zapowiedź tego co będę przeżywał na maratonie, który zbliżał się dużymi krokami a ja coraz bardziej bałem się o kontuzje przypadkowe.

Aby wypełnić czas przed maratonem czytałem dużo. W tym czasie połknąłem m. in. takie książki jak „Bóg, kasa i rock’n roll” jako rozmowa Prokopa z Hołownią, „Zły” Tyrmanda, „Pozwól, że ci opowiem…”, „Nowy wspaniały świat”, „Cud w Andach” oraz dwie książki Paulo Coelho (Alef oraz Zahir). Część z tych książek pozwoliły mi mocno pochylić się nad sobą i skłonić do refleksji. Jeden z cytatów kompletnie odmienił moje spojrzenie na kwestie mojego wewnętrznego stosunku do istoty Boga:
„Gniewasz się na Boga. w którego nauczono cię wierzyć w dzieciństwie - odparł Arturo. - Boga, który ma cię pilnować i chronić który odpowiada na twoje modlitwy i przebacza grzechy. Taki Bóg to tylko bajeczka. Religie usiłują uchwycić Boga, ale Bóg jest ponad religią. Prawdziwy Bóg wymyka się naszemu pojmowaniu. Nie potrafimy zrozumieć jego woli, nie sposób go objaśnić w książce. Ani nas nie porzucił, ani nas nie ocali. Nie ma nic wspólnego z tym, że tu jesteśmy. Bóg się nie zmienia, on po prostu jest. Nie modlę się do Boga o przebaczenie czy łaskę. Modlę się, by być bliżej niego, podczas modlitwy napełniam serce miłością. Modląc się w ten sposób, wiem, że Bóg jest miłością. Kiedy czuję tę miłość, pamiętam, że nie potrzebujemy aniołów czy nieba, bo już jesteśmy częścią Boga.”
Ten olśniewający cytat uzmysłowił mi, że istoty Boga nigdy nie pojmiemy, niezależnie od naszych wysiłków, filozofów czy naukowców. Jeżeli wierzę, że jest coś po moim życiu, to musi być jak w tym cytacie – Boga nie da się uchwycić za nogi. „On jest, który jest”. Z drugiej strony wierzę i chcę wierzyć, że każdemu z nas towarzyszy anioł, który dba o nas i prowadzi nas ścieżką, która pozwoli nam ŻYĆ. W tym czasie pomyślałem, że takim moim aniołem może być prababcia – i tak zawdzięczałem jej swoje życie, więc była idealnym kandydatem na opiekuna…

Gdy dobiegliśmy do pierwszego kościoła, Boguś zwrócił moją uwagę na ten fakt i wtedy myśli znowu skierowały się do Boga. Po raz pierwszy w życiu modliłem się w duchu nie o pomoc, a o Jego obecność, jego Miłość i Ciepło, które mogło być mi pomocne w tym trudzie, którego się podjąłem. „Bądź ze mną i otocz mnie miłością!”. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, jak to miałoby mi pomóc w tym biegu…

Przed biegiem miałem potężny stres. Dużą cześć tego stresu zdjęło ze mnie szkolenie, które miałem przyjemność „skonsumować” w Krakowie przez cztery dni tuż przed imprezą maratonu. Szkolenie pozwoliło mi przyjrzeć się sobie, swojej osobowości i temperamentowi. Po raz pierwszy bez strachu spojrzałem na siebie widząc swoje odbicie w oczach innych. Szkolenie pokazało mi jak daleka jest droga pracy nad sobą ale i pokazało ścieżkę, którą mogę dalej podążać i stawiać kolejne kroki, bez strachu, że noga mi się podwinie. Na szkoleniu chyba każdy otworzył się na siebie i drugiego. Dzięki temu atmosfera stworzona była magiczna i jednocześnie bardzo elektryzująca. Energia, która krążyła w sali docierała wszędzie i nikt nie mógł pozostać obojętny wobec niej. Osobiście obawiam się, że takie szkolenie zdarza się tylko raz w życiu. Szkoda, że to tylko 4 dni były…

W niedzielę, gdy wychodziłem z domu aby dojechać na start, rodzina jeszcze spała. Pocałowałem śpiącą żonę w czoło. Trochę z żalem, że ciągle śpi, zamiast choć raz w moim biegackim, pięcioletnim bieganiu wesprzeć mnie. Byłem jej jednak wdzięczny, że już nie negowało mojego dążenia, że ten mój cel nie był jej wrogiem…

Stres przed startem niezłomnie rozładował więc Tomasz ze swoją małżonką, Moniką. Ta przesympatyczna para skutecznie usuwa ze mnie wszelkie poczucie niepokoju, stresu a nawet strachu. Nawet chwila rozmowy z nimi sprawia, że czuję się ponownie ukojony. Dzięki Tomkowi mogłem także liczyć na fotki!

Biegłem z Bogusiem. Plan był 4:15 więc wystarczyło biec w tempie ok. 6:02 min/km. Wiedziałem jednak po letnich zmaganiach, że start będzie tłumny i nie należy forsować tłumu. Boguś jest weteranem maratonów, więc dla niego było to oczywiste. Dzięki temu przebiegliśmy pierwszy kilometr bez spinania się – jako rozgrzewkę (tę dodatkową oczywiście). Następne kilometry trzymaliśmy już równo a nawet nieco szybciej niż potrzebowaliśmy. Do 18-tego kilometra mieliśmy blisko 3 minuty zapasu. Do tego czasu bieg był raczej nudny. Próbowałem wchodzić w interakcję z kibicami, dziękować im, że przyszli być z nami, zachęcać ich do aktywności… Próbowałem także wejść w rozmowy z niektórymi uczestnikami maratonu – słabo to wychodziło. Ludzie byli nadal spięci i niechętni na moje zaczepki.

Na 22km Boguś niestety odpadł na tak zwaną „kapsułkę”. Stwierdziłem, że nie będę czekał na niego, tylko zwolnię bieg, i dzięki temu nieco wypocznę. Biegłem tak kilka kilometrów, ale Boguś nie dołączył. To był zły znak. Po biegu dowiedziałem się, że zbuntował mu się żołądek i zbrakło sił, aby utrzymać tak mocne tempo. Ja zresztą też je straciłem, gdy Boguś został w tyle.

Zostałem wiec sam na sam ze sobą. Obcy w tłumie biegaczy. Włączyłem więc audiobooka – słuchawki miałem cały czas w uszach na wypadek konieczności wsparcia motywacji. Po dwóch kilometrach jednak uznałem, że to nie ma sensu – nie potrafię skupić się na treści audiobooka, gdy sił zaczynało powoli brakować. A do mety jeszcze tak daleko było! Wyłączyłem audiobooka. Dobiegłem do kolejnego punktu „wodopojowego” i tam skorzystałem z szybkiego marszu aby porządnie się napić (picie podczas biegu ciągle mi wlewało wielkie hausty wody/powerade do nosa!).

Biegnąc tak, tracąc siły i nadzieję dobiegłem do dziewczyny, która zupełnie niczym się nie wyróżniała. No może poza moim odczuciem, że bije od niej zwykła serdeczność. Zanim zrównałem się z nią zauważyłem jak jakaś jej przyjaciółka mocno jej kibicuje i robi jej zdjęcia. Ech, ta zazdrość :)

- Muszę się z Tobą poznać, bo masz wspaniałych kibiców.

- Może dlatego, że jestem kobietą – jest ich nie wiele w tym biegu?

- Nie, nie. Mam na myśli tego fotografa, który tak dzielnie i fantastycznie kibicował.

- Ach, tak! To tylko jeden taki kibic, moja przyjaciółka. Natalia jestem…

Jej uśmiech naturalny i niewymuszony skutecznie rozwiewał wyraźną pamięć zmęczenia nóg. Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań o tym maratonie, że to nasz pierwszy raz, że mamy podobny cel, że jest cudownie, że musimy dobiec i że dobiegniemy a następnie odskoczyłem, aby nadrobić moje szybkie poprzednie spacery.

I tak było już do końca trasy. Spotykałem ją co jakiś czas, wymienialiśmy dwa-trzy zdania i znowu naenergetyzowany rzucałem się do przodu. Właściwie z niewiadomych powodów pozwalała podnieść poziom mojej energii i wypełniać mnie jakąś nadzieją i ciepłem. Wiedziałem, że jest kimś, kto stanął na mojej drodze na tę chwilę, aby wesprzeć mnie.

Na 37-tym kilometrze odezwał się sygnał dzwonka telefonu. Wcześniej dzwoniła mama z pytaniem, czy już skończyłem. Pewnie znowu dzwoniła sprawdzić, czy już – odebrałem. Tym razem jednak usłyszałem głos mojej żony. Już czułem jak ogarnia mnie wzruszenie. Wiedziałem i chciałem w tę moją wiedzę wierzyć, że przyjechała z dziećmi aby wesprzeć mnie i być na mecie, na stadionie. Potwierdziła moje przypuszczenia – już czekała na stadionie a ja czułem jak łzy napływają mi do oczu. Nigdy wcześniej nie dała się namówić na uczestnictwo w formie kibica. Po pewnym czasie się poddałem, bo jednak nie przepadała za moim bieganiem. A teraz w najważniejszym biegu mojego życia przyjechała! Otarłem łzy i poczułem jak wstępuje we mnie nowa energia i siła. Przyśpieszyłem swoje tempo dość wyraźnie i poczułem, że mogę tak już do samego stadionu biec. Radość hulała w moim sercu jak halny! Silnie wiał, wyciskał łzy a przy tym ciepły i niosący pozytywne emocje.

Na horyzoncie znowu zobaczyłem Natalię. Tym razem bez trudu ją dogoniłem i opowiedziałem jak energia dziś przecudnie przepływa do mnie poprzez różnych ludzi i jak teraz osiąga kulminację.

- Dlaczego do tej pory nie kibicowała ci?

- Właściwie to długa historia, której może nawet do końca dobrze nie rozumiem. Teraz jednak to nie jest ważne. – błądziłem słowami nie mogąc opanować wzruszenia – Cieszę się, że mogłem cię poznać i czerpać z Twojej energii życia. Również i tobie dziś wiele zawdzięczam…

Podzieliłem się jeszcze kilkoma refleksjami, wymieniliśmy się uprzejmościami i ruszyłem do przodu… Już jej nie widziałem potem. Energia i ciepło płynęło jednak teraz inną drogą i nie potrzebowałem „wampirzyc” po drodze – biegłem dziś dla swojej rodziny! Wtedy zrozumiałem, że moja modlitwa została wysłuchana…

Dwa dni wcześniej kończyłem książkę „Cud w Andach”, gdzie znalazłem tekst:
„Dziś jestem przekonany, że jeśli istnieje coś boskiego we wszechświecie, to mogę to odnaleźć tylko poprzez miłość, jaką darzę moją rodzinę, przyjaciół i prosty cud bycia żywym. Nie potrzebuję żadnej innej mądrości czy filozofii - moim obowiązkiem jest jak najintensywniej przeżywanie mojego czasu na ziemi, stawanie się z każdym dniem coraz bardziej ludzkim, i rozumienie, że stajemy się ludźmi tylko wtedy, gdy kochamy.”
Wtedy zrozumiałem, że rodzina, którą zostałem obdarowany jest czymś najcenniejszym, co mogłem otrzymać. To właśnie ich mogę, powinienem i muszę kochać całym moim sercem. Nawet wbrew przeciwnościom jakie czasami stają na naszej drodze. Zachowuję tę mądrość w swoim sercu i przyzwyczajam się do niej, aby stanęła się maksymą mojego życia… a dwa dni później dostaję tak wyraźny sygnał od osób, których chcę kochać całym sercem…

Wbiegając na metę miałem tyle pary, że pozwoliłem sobie na ekstra sprint. Energia, duma i miłość mnie rozpierały! Teraz mogłem przebiec jeszcze kilka dodatkowych kilometrów, aby ciągle przy mnie byli, aby byli ze mnie dumni. Od znajomej dowiedziałem się, że żona widząc mnie wbiegającego na stadion miała łzy w oczach… tak jak ja gdy odbierałem medal. Teraz jednak sam maraton już nie miał znaczenia. Tym razem wygrałem więcej niż maraton…