Praca pochłania mnie dość mocno. Bywają wprawdzie chwile wytchnienia ale jak się jest tak mocno zaangażowanym we własny biznes to roboty nie da się przerobić. Do tego coraz trudniejsza komunikacja z żoną – nie sądziłem, że aż tak ludzie potrafią sobie komplikować i uprzykrzać życie. Do tej pory uważałem, że wystarczy chcieć – ale co zrobić gdy tego chcenia brakuje? Przychodzi bezradności a wszelka radość życia gaśnie w trybie błyskawicy…
Jest już w końcu po szkoleniach. W tym roku chyba już nie będzie więcej – troszkę szkoda, bo uwielbiam to. Zresztą ostatnie szkolenie dało mi wielkiego kopa energetycznego: 5 dni szkolenia + narty. W sumie wyjeździłem jakieś 11 godzin. Najfajniejszy był ten ostatni dzień – piątek. Ze stoku „Biały Krzyż” (240m długości) udaliśmy się na „Nowa Osada” i dopiero tam poczułem o co chodzi w narciarstwie. Stok 960m długości i ponad 200m przewyższenia! Pierwszy zjazd był straszny! Byłem przerażony i nie mogłem sobie przypomnieć o co tu chodziło z tymi nogami, biodrami, głową itd. Przy trzecim zjeździe w końcu jednak załapałem i zaczęło się!
Zjeżdżałem ponad 5 godzin – aż sił mi w nogach zabrakło i zacząłem się obawiać, że przemęczenie nóg może stać się przyczyną głupiego błędu a w następstwie tego z kolei: kontuzji. Byłem szczęśliwy bo nawet Włodek, który doskonale znał się na nartach (w końcu miał jakiegoś instruktora nart zdanego), pochwalił moje osiągnięcia (widział mnie wcześniej na tym małym stoku).
Generalnie wciągnęło mnie to ;)
Poniżej fotki ze stoku (robione już telefonem, więc nie są pierwszej jakości):